literature

Karias

Deviation Actions

TheBurningTree's avatar
Published:
467 Views

Literature Text

Koniec pojedynku zbliżał się nieubłaganie. Prosty, krótki miecz o szerokim ostrzu, wyszczerbiony już na kościach niezliczonych wrogów, ociekał ciepłą krwią, skapującą powoli na piasek. Muskularny, biały keczechi dyszał ciężko, słaniając się na nogach. Sierść na jego boku dawno zlepiła posoka. Karias także był ranny, czuł straszliwy ból rwący w prawej nodze, gdzie dosięgła go włócznia z kościanym ostrzem.
Bywało gorzej. Obrywał dziesiątki, setki razy, najpierw walcząc przeciw najeźdźcom jako młody wojownik z bogatej i szanowanej rodziny, później w partyzantce, cierpiąc głód i chłód wraz z synami wieśniaków, wreszcie jako niewolnik.
Biały uderzył szybkim rzutem w przód. Ledwo trzymał się na nogach. Karias uskoczył zręcznie, obrócił błyskawicznie mieczem i wycofał się, sypiąc spod nóg piaskiem. Jego przeciwnik zachwiał się, upadł na kolana. Uniósł jedną dłoń do rozciętej z boku szyi. Zwrócił czerwone oczy na Kariasa.
– Ej! – krzyknął siedzący w loży mężczyzna w czarnej, aksamitnej tunice. – Karias, nie życzę sobie tutaj żadnych...
Kariasa nie obchodziło, czego życzy sobie Narian de Wush, jeden z najbogatszych ludzi w kraju i słynny we wszystkich większych miastach hazardzista. Machnął mieczem, jednym ruchem rozpłatał gardło białego. Ten charknął, bryzgnął z ust krwią i zwalił się w przód, w miękki piach.
Karias dłonią z krótkimi paznokciami otarł ostrze miecza z krwi i wsunął broń do pochwy z brązowej skóry. Splunął obojętnie na nieruchome ciało w jaskrawym stroju, po czym odsunął się o kilka kroków. Skrzyżował ramiona na piersi, oparł o drewnianą ścianę otwartej areny i patrzył spode łba na dwóch chłopaczków, wlokących trupa na bok, do klatek, gdzie niecierpliwie czekały już zgłodniałe lwy.
– Z tego co wiem umawialiśmy się trochę inaczej, Narian – dobiegł z honorowej loży niezadowolony, kobiecy głos. – Ten twój zwierzak właśnie rzucił w piach doprawdy monstrualną kwotę. Zdążyłam już zapłacić mojemu najemnikowi z góry.
– Ma pani nauczkę na przyszłość – stwierdził zimno Narian. – Proszę raczej płacić partaczom dopiero po wykonaniu zadania.
– Nie tylko nieuczciwy, ale i nieuprzejmy – westchnęła teatralnie dama. – Wszystko na temat.
– Jesteś do zabicia. Słyszysz mnie, Karias?
Keczechi uniósł kanciasty pysk i wyszczerzył długie, żółte zęby w uśmiechu, ujrzawszy nad sobą bladą, pociągłą twarz de Wusha.
– Bardzo mi przykro – skłamał.
– Nadajesz się tylko do trzymania w klatce, wiesz? – Narian nie krył obrzydzenia. – Zaraz tam wrócisz. – I znikł.
Karias obrócił się przodem do bramy znajdującej się pod lożą. Czekał. Drewniane drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Na widok dwóch młodych służących z pętlami grubych powrozów na długich kijach o mało nie wybuchnął kpiącym śmiechem. Ręka go świerzbiła. Miał ochotę chwycić miecz i urządzić zgromadzonej na trybunach widowni rzeź, którą tak bardzo kochała.
Zamiast tego splótł ręce na plecach i bez pośpiechu wszedł w szerokie przejście, zupełnie ignorując nieudolne próby założenia mu na szyję pętli.
Narian czekał obok wozu z olbrzymią klatką, dosiadając swojego pięknego, karego konia, którego praktycznie nie było widać spod jedwabnych narzut i ozdobnego rzędu. Posiwiałe włosy hazardzisty rozwiewał chłodny wiatr.
– Właź – warknął, wskazując jedną ręką klatkę.
Przechodnie po drugiej stronie wąskiej ulicy przystawali, ze zdumieniem spoglądając na niewolnika keczechi, nieskrępowanego żadnym łańcuchem.
Jeszcze trzy lata wcześniej skorzystałby z okazji i rzucił się do ucieczki. Teraz nie miał już w sobie dość siły. Minął woźnicę w czarno-złotej liberii, zgarbił ramiona i wszedł do klatki. Skulił się, strosząc srebrzystą sierść.
Podniecenie pojedynkiem powoli opadało. Pozostał jedynie gorzki smak kolejnego okupionego bratobójstwem zwycięstwa i zniechęcenie, do którego zdążył przywyknąć.
Usłyszał trzask bata i dwa wielkie wałachy ruszyły ulicą, uderzając podkowami o krzywy bruk. Wóz podskoczył na jakimś wyboju, aż Karias uderzył głową w sufit. Kolce na hełmie lekko wbiły się w drewno.
Przymknął oczy, żeby nie widzieć znienawidzonego miasta, znienawidzonych przechodniów i przede wszystkim – przeklętego Nariana de Wush, którego miał ochotę udusić gołymi rękami.
*
Z zewnątrz dworek wydawał się malowniczy – stał pod lasem, a soczysta zieleń trawy wspaniale odcinała się od ciemnych liści starych drzew. Bielone ściany jaśniały już z daleka. Być może pokoje Nariana prezentowały się równie wspaniale, ale Kariasowi nigdy nie było dane ich ujrzeć.
Służący zapięli mu na szyi żelazną obrożę, połączoną z wbitym w ścianę łańcuchem. Wyszli, zatrzaskując za sobą masywne drzwi. Keczechi rozejrzał się ponuro po zimnej, wilgotnej piwnicy, w której mieszkał przez ostatnie dwa miesiące.
Przez długie trzy lata niewoli przywykł do zmian właścicieli, którzy traktowali go bardzo różnie. Nie wiedział, czy to wyrachowanie de Wusha, czy może jednak tylko obezwładniające zniechęcenie, ale jednak – coś tutaj, w tym domu, zabijało w nim duszę wojownika, duszę keczechi w ogóle.
Odpiął skórzany pas z mieczem, następnie zdjął stalowe nagolenniki i naramienniki. Zsunął z łba hełm. Rzucił wszystko w kąt, bez żadnego szacunku dla niszczejącego od lat oręża. Na końcu oswobodził się ze skórzanej zbroi, zostając tylko w żółtej, wełnianej spódnicy. Zbliżył się do pękniętego lustra przy drzwiach, przyjrzał swojemu odbiciu, szczególną uwagę zwracając na lewy policzek, oszpecony długą szramą.
Bitwa pod Jagrą. Cios, który odebrał mu także wzrok w lewym oku. Ile miał lat? Siedemnaście czy osiemnaście? Powinien być z siebie dumny, że brał udział w bitwie, o której śpiewano później pieśni.
Tylko że keczechi wówczas przegrali, tracąc kwiat wojowników. Przegrali góry, które zamieszkiwali od lat, niezwykle urodzajne ziemie nad rzeką Kiiran i rozległe, święte pustkowia, obfitujące w surowce. Stali się wyrzutkami, banitami, zwierzętami. Gatunkiem, który należy wytępić dla dobra świata.
Poruszył swoimi pięknymi, nisko osadzonymi, okrągłymi uszami, które odziedziczył po matce. Położył dłoń na szkle.
Nie miał długich pazurów. U rąk, ponieważ było to niewygodne i niepraktyczne. U nóg, gdyż wyrwano mu je, gdy tylko trafił do niewoli. Wtedy też pozbawiono go długiego, łysego ogona.
Był żałosny. I nie zasługiwał już na to, by nazywać go jednym z keczechi.
Odwrócił się od swojego odbicia i wrócił na brudny siennik, leżący w plamie słońca, wpadającego przez wąskie, zakratowane okienko. Wyjął spod niego kawałek suchego bochenka chleba, przyciągnął do siebie gliniany dzbanek z wodą. Przyjrzał się ranie na udzie, głębokiej, ale nie krwawiącej przesadnie obficie. Obmył ją niewielkim strumieniem, napił się i skulił w kłębek. Przymknął oczy.
Musiał się wyspać, nim Narian de Wush znów zdąży założyć się o coś głupiego z jakąś wielkomiejską damą lub kłótliwym bogaczem.
*
Granin, ostatni z niegdyś wielkiego i bogatego rodu Nieresznych, zawsze uważał keczechi za najbrzydszą z ras Królestwa Szmaragdowego Księżyca. Teraz został zmuszony do sprostowania tego poglądu – być może keczechi nie należeli do najpiękniejszych, ale w porównaniu z keczechi bez sierści i tak prezentowali się wspaniale.
Goszczący w jego domu przedstawiciel tego niezbyt szlachetnego rodzaju przechadzał się niedbale po pokoju jadalnym, oglądając namalowane przez siostrę Granina pejzaże, którymi obwieszono całą wschodnią ścianę. Przez olbrzymie, południowe okno do pomieszczenia wpadały złociste smugi światła, odbijając się od błyszczącego, ciemnego blatu długiego stołu oraz metalowego, rogatego deltoidu zdobiącego szczyt gładkiej, drewnianej laski trzymanej przez keczechi w lewej ręce. Granin spoglądał na brzydki pysk z parą nagich uszu, przekłutych kilkoma złotymi kolczykami, i z trudem krył obrzydzenie.
– Więc jak znajdujecie moją propozycję?
Granin przygryzł wargi i skrzyżował ramiona na piersi, obciągniętej szkarłatnym kubrakiem wyszywanym białą nicią. Miał dziwne wrażenie, że robi się z niego debila. Walka na arenie wymagała krzepy i doświadczenia, tymczasem stojąca przed nim kobieta...
Luźna, szafirowa suknia, spięta w talii grubym pasem, okrywała zbyt wiotką sylwetkę. Zakrzywiony miecz tkwiący w skromnej pochwie obok prostego sztyletu co prawda budził podziw, ale słabe przedramiona, okryte miękką skórą rękawiczek bez palców, raczej nie były w stanie zrobić z takiej broni właściwego użytku. Naszyjnik z maleńkich, szczurzych czaszek wydawał się dość kiczowatym dodatkiem, za którymi przepadali wszelkiego rodzaju szarlatani.
– Niewolnik grafa jest wojownikiem, słynącym ze swej skuteczności – zauważył Granin, mając nikłą nadzieję, że to wystarczy aby wygnać natrętną keczechi z jego domostwa.
– Wiem o tym – potwierdziła. – Zastanówcie się dobrze. Biorę złoto już po wykonaniu roboty. A jeżeli zawalę sprawę, nie będę miała okazji się o nie wykłócać, prawda?
Mężczyzna wzdrygnął się lekko, gdy jego rozmówczyni wyszczerzyła długie, ostre siekacze w marnym naśladownictwie ludzkiego uśmiechu.
Być może oferta rzeczywiście była warta rozpatrzenia. Sześćset złotych talarów wydawało się dość sporą sumą, ale przecież nie płaconą z góry. A jeżeli keczechi okazałaby się skuteczniejszym zabójcą niż na to wyglądała...
De Wush od zawsze był Graninowi solą w oku, nie tylko dlatego, że bezczelnym, szkodliwym dla całego państwa lizusostwem wkupił się w łaski króla, odbierając Nieresznym tytuł grafa, przekazywany z ojca na syna od pięciu pokoleń. Pech chciał, że kiedyś Granin – publicznie i po pijaku – usiłował dowieść de Wushowi, że niewolnicy nigdy nie będą równie skuteczni w walkach jak najemni siepacze. Graf przy każdej okazji wspominał tamtą sprzeczkę, proponując coraz wyższe i bardziej ryzykowne zakłady. A jego przeklęty keczechi zwyciężał wszystkich bez wyjątku.
– Mógłbym zobaczyć umowę? – spytał Granin po dłuższej chwili milczenia.
Drobna dłoń z długimi pazurami podała mu zwinięty w staranny rulon pergamin. Granin położył go na stole, rozprostował i przyjrzał się ze zdumieniem krętym zawijasom liter. Umowa nie wyglądała na robotę niedouczonego skryby, jakich pełno oferowało swoje usługi po wsiach i miastach.
Zapis był krótki i treściwy, określał dokładnie zadanie najemnika – wygranie pojedynku – jak również zawierał gwarancję wynagrodzenia w razie zakończenia misji sukcesem.
– Proszę zaczekać, muszę posłać po pióro – powiedział Granin, kierując się w kierunku drzwi.
Nie minął kwadrans i podpisana umowa znów spoczęła w łapie keczechi. Pokiwała z uznaniem głową.
– Swoją drogą, na imię mam Krysa – odezwała się jeszcze, wsuwając pergamin do jednego z czterech metalowych etui, noszonych przy pasie. – Cóż, poszukam noclegu w okolicy.
– W stajni powinno być miejsce – palnął, nim zdążył ugryźć się w język.
– Dziękuję.. Z pewnością skorzystam. – Miał wrażenie, że w głosie keczechi całkiem wyraźnie pobrzmiewa kpina.
Minęła go obojętnie i wyszła do sieni. Granin przez okno obserwował, jak zmierza na skos przez chędogie podwórze w kierunku obładowanej, siwej klaczy, uwiązanej przy masywnym, drewnianym ogrodzeniu. Koń zarżał głośno, gdy keczechi szarpnęła wodze i poklepała go po szyi.
– Będziesz tego żałował, durniu, możesz być pewien – mruknął do siebie Granin, gdy Krysa znikła już wśród gospodarskich zabudowań.
*
Gorączka.
Krew nie była czarna, czyli tak naprawdę nie wdało się zakażenie. Ale Karias gorączkę miał tak czy siak – może z powodu zmęczenia, może bólu, może złych warunków, a może wszystkiego naraz. Leżał na posłaniu, pod grubym, brudnym kocem, dygocząc bez przerwy.
W krótkich przebłyskach świadomości rozważał, czy przypadkiem nie został otruty. Ostatecznie najemnik-albinos mógł nasączyć czymś broń przed pojedynkiem.
Zapadał właśnie w płytki sen, kiedy ktoś otworzył drzwi. Karias uniósł powieki i zwrócił spojrzenie zamglonego, czarnego oka na wchodzącą.
Najmłodsza córka de Wusha liczyła sobie dopiero dziesięć wiosen. Po ojcu odziedziczyła czarne jak noc włosy i smukłą sylwetkę, po matce zaś delikatne, regularne rysy twarzy. Wyglądało na to, że przybiegła do piwnicy wprost z ogrodu, w którym uwielbiała spędzać czas. Długie, nieuporządkowane pasemka spływały jej na ramiona i plecy, obciągnięte materiałem prostej, białej sukienki z bufiastymi rękawami, przewiązanej w talii zielonym paskiem. Nie nosiła skórzanego kubraka, obszytego futrem, które zwykle kobiety zakładały nawet na najbardziej wyszukane stroje – dzień był słoneczny i ciepły, a zimny wiatr, zwykle tak dokuczliwy na wyżynie Kiiran, nie wiał zbyt mocno.
– Przyniosłam jedzenie – oznajmiła wesoło, kładąc na podłodze tacę z bochenkiem chleba i glinianym dzbankiem. – Ale ojciec nie pozwolił przynieść sera... źle się czujesz?
Pokiwał tylko łbem, kuląc się jeszcze bardziej.
– To niedobrze – uznała dziewczynka, odgarniając włosy za uszy. – Do ojca przyszedł ten cały Niereszny, wiesz? Znaczy znów będzie jakiś zakład. – Uklęknęła na brudnej podłodze i zaczęła łamać na kawałki bochenek chleba. Był twardy jak cegła, więc przychodziło jej to z trudem. Zagryzła mocno różowe wargi, próbując oderwać kawałek. – Mogę powiedzieć ojcu, żeby...
– Połamiesz sobie palce – przerwał Karias i sięgnął niezgrabnie ręką, chcąc odebrać jej chleb. – Daj mi to.
– Nie przełkniesz...
– Moje zęby są twardsze od twoich chudziutkich patyczków – zauważył. – Poza tym brudzisz sobie sukienkę, Nato.
Nata wzruszyła obojętnie ramionami.
– Potrzebujesz czegoś? – spytała, wstając na nogi.
– Bandaż by się przydał. Wylizałem ranę, ale jeśli mam walczyć...
Skrzywiła się.
– Czasami jesteście obrzydliwi – westchnęła.
– My? – zdziwił się.
– Keczechi – wyjaśniła.
Uśmiechnął się dopiero, kiedy dziewczynka opuściła piwnicę i dokładnie zamknęła drzwi. Zaczął obgryzać bochen, rozkoszując się trzeszczeniem chleba w zębach. Po kilku minutach zrezygnował i wcisnął nadgryzioną porcję pod koc. Pociągnął solidny łyk wody, skulił się ponownie i zamknął oczy. Marzył o tym, żeby złapać chociaż odrobinę niespokojnego snu przed pojedynkiem, który mógł się okazać jego ostatnią walką.
*
Może i ostatni, rozstrzygający zakład pomiędzy grafem de Wush i Nieresznym nie ściągnął do Barb, miasta będącego siedliskiem wszelkiego hazardu, całego Królestwa Szmaragdowego Księżyca, ale z pewnością większość mieszkańców wyżyny Kiiran wykazało olbrzymie zainteresowanie sporem. Głównie środowiska skupione na kwestiach społecznych toczyły zażarte dyskusje na temat przewidywanego wyniku walki, przy okazji rozmów o niewolnictwie wywlekając na wierzch wszystkie osobiste pretensje.
Prawda była taka, że wyniku pojedynku, zaplanowanego na siedemnastego kwiatowca, przewidzieć się nie dało. W umiejętności Kariasa nie wątpił nikt, z drugiej strony najętej przez Nieresznego keczechi jeszcze nie widziano w boju. Na jej temat krążyły dziesiątki legend.
Graf kwitował wszelkie plotki o potędze przeciwnika Kariasa bardzo krótkim i treściwym „zobaczymy". Niereszny uśmiechał się grzecznie i gryzł palce w przerażeniu.
I wreszcie się spotkali.
Największą arenę Barb nie bez powodu nazywano „Cyrkiem Magnatów". Jako jedna z niewielu nie ograniczała się do pobierania opłat za organizację pojedynku, ale też prowadziła regularną sprzedaż biletów.
Doskonały okrąg areny wysypywano warstwą białego, miękkiego jak mąka piasku. Wokół piętrzyły się dziesięciostopniowe trybuny w całości zbudowane z marmurów i piaskowców. Przez olbrzymią bramę z figurą ryczącego lwa już od samego rana walił wystrojony tłum kobiet w pięknych sukniach i bogatych mężczyzn.
Dzień był słoneczny, ale wietrzny, stąd wśród widowni dominowały wielowarstwowe suknie i grube kubraki, a także wełniane nogawice oraz wspaniałe kurty, dla których piękna życie poświęciły setki lisów, soboli, niedźwiedzi i wilków. Nad areną unosił się gwar rozmów. Wszyscy oczekiwali początku zmagań.
Pojawienie się w honorowej loży grafa i Nieresznego wywołało wśród widowni aplauz. Nadeszli z dwóch przeciwnych stron, obrzucili się nawzajem pogardliwymi spojrzeniami i zasiedli na miejscach obok siebie.
Z powodu chłodu graf narzucił na aksamitną tunikę purpurowy, wyszywany lśniącymi w słońcu rubinami kubrak. Na głowie miał fantazyjnie przekrzywiony beret zwieńczony kiścią granatowych piór. Spoglądał z kpiącym uśmieszkiem na Nieresznego, który przycupnął na samym skraju siedziska, nerwowo wyłamując palce. Ubrał się skromniej, w tradycyjny żupan, związany w pasie trójkolorowym, specjalnie plecionym sznurem, i niezbyt gruby kontusz z wilczej skóry.
Karias obserwował wszystko zza masywnej kraty, oddzielającej położoną w podziemiach celę od białej areny. Jego żółta, wełniana spódnica zakrywała na szczęście brudny bandaż, którym dzień wcześniej obwiązał ranę na nodze, istniał więc cień nadziei, że przeciwnik nie zauważy tego słabego punktu.
Nie bał się walki. A przynajmniej tak sobie wmawiał.
Usłyszał głos krzykacza, zapowiadającego pojedynek. Słowa zlewały się w jedno. Widownia cichła.
Karias zamknął oczy.
Wyjść, zabić, zejść. Banał.
Odetchnął głęboko, gdy usłyszał zgrzyt unoszonej kraty. Otworzył oczy i ruszył przed siebie.
Powitał go dziki aplauz. Nie zwracał uwagi na widownię, skupiony na wzniesionej kracie naprzeciwko i osobie, idącej powoli ku centrum areny.
Samica. Kazali mu walczyć z samicą. Zatrzymał się, patrząc z niedowierzaniem na smukłą sylwetkę, na chude ramiona wystające z szerokich rękawów szafirowej szaty, na hełm z dwoma wielkimi, zakręconymi jak u barana rogami, pod którym jakimś cudem nie złamał się kruchy kark.
Poczuł ukłucie niepewności, gdzieś na dnie serca. Zabił w życiu dziesiątki keczechi, ale zawsze byli to godni przeciwnicy. Teraz nie był pewien, czy ktoś nie robi sobie z niego głupich żartów.
A jednak coś go w tej dziwnej postaci zaniepokoiło. Nie tylko brak sierści. Raczej nie komiczne, klekoczące czaszki zawieszone na szyi. I chyba nie wysoka laska zwieńczona rogatym deltoidem.
Szczupła ręka w brązowej rękawiczce bez palców, ozdobiona trzema grubymi, złotymi obręczami, sięgnęła do lewego boku. Karias drgnął z zaskoczeniem na widok długiego, zakrzywionego ostrza.
– Nie wyjmiesz broni? – Keczechi uderzyła długim ogonem, pięknie zwężającym się ku końcowi, o biały piasek. – Zamierzasz mnie zagryźć?
Karias powoli dobył miecza. Zdał sobie sprawę, że na trybunach panuje pełna napięcia i wyczekiwania cisza.
– Masz jeszcze szansę, żeby się wycofać – powiedział powoli. – Odejdź. Proszę.
Wykrzywiła pysk w doskonałej parodii ludzkiego, kpiącego uśmiechu. Pokręciła łbem.
– Aż tak łatwo nie będzie – oznajmiła.
Rzuciła się w przód, ale Karias był szybszy. Zaatakował, uderzając szeroko, ciosem, który odbiłby chyba każdy idiota. Jednocześnie postąpił dwa długie, zwinne kroki, ze zdumieniem konstatując, że nie usłyszał szczęku żelaza. Zatrzymał się, z niedowierzaniem patrząc na własny miecz. Odwrócił się szybko wokół własnej osi.
Widownia ryknęła. Ponad ten krzyk wzniósł się kpiący rechot grafa.
Keczechi klęczała nieruchomo pośrodku areny. Nie próbowała nawet zatamować krwi, skapującej na biały piasek. Karias opuścił własną broń i zbliżył się powoli. Znieruchomiał, gdy spojrzały na niego hipnotyzujące, płonące intensywną zielenią oczy.
Keczechi mieli najczęściej oczy czarne, rzadziej czerwone czy błękitne. Ale nie takie. Nigdy.
– Kto by pomyślał, że keczechi biją keczechi dla uciechy brudnych ludzi? – zagadnęła ranna tonem pogodnej pogawędki.
– Czy usłyszałaś moje modlitwy? – spytał cicho.
Prychnęła kpiąco, bryzgając na piach krwią i śliną.
– Nie popadaj w zbędny patos – poradziła.
– Karias! – Niewolnik uniósł głowę na dźwięk znienawidzonego głosu. Zobaczył machającego z loży de Wusha. – Dobij! Dobij to... – urwał.
Karias spojrzał ponownie na ranną keczechi. Zapatrzył się w zielone iskry, przeskakujące między rogami deltoidu i spływające z laski do dłoni z długimi pazurami. Samica uśmiechnęła się ponownie – najwyraźniej ten grymas traktowała jako zupełnie naturalny – i uniosła rękę do rany.
Krótki wybuch zielonej mocy, jak błysk zapalającej się świecy, naprawił zarówno ciało jak i materiał sukni. Keczechi schowała do pochwy swój miecz, wbiła laskę w piach i z tą podporą wstała na nogi. Przechyliła głowę, spoglądając na Kariasa.
– Pójdziesz ze mną? – spytała cicho.
– Co to ma być? – wrzasnął graf. – Wiedźma? To największe oszustwo, jakie widziałem w życiu!
– Pójdziesz, Kariasie?
Karias nie mógł oderwać spojrzenia od tych zielonych oczu. W uszach brzmiał mu skrzekliwy krzyk pieklącego się de Wusha.
– Ja już nie jestem keczechi – powiedział cicho.
– Nie pieprz – poradziła tym samym, beztroskim tonem. – Idziesz czy nie? Bo zaczyna mnie wkurzać to miejsce.
Wzruszył ramionami.
– To idę.
– To niesprawiedliwe! – krzyczał ciągle graf. – Żądam unieważnienia zawodów!
– Keczechi nie wiedzą, czym jest sprawiedliwość! – ryknęła wiedźma, obracając się wokół własnej osi, żeby spojrzeć na magnata. Jej głos, najwyraźniej wzmocniony zaklęciem, przetoczył się po trybunach jak grzmot.
Karias chciał krzyknąć, gdy z rogatego deltoidu bryzgnęła fala światła, ale nie mógł złapać tchu. Zalała go zieleń, wduszając do płuc powietrze i oślepiając oczy. Poczuł ucisk w piersi.
Nie miał już sił walczyć. Poddał się tej mocy, otulił nią jak kocem i zapadł w głąb.
*
Kariasa obudził delikatny aromat ziemi. Z wysiłkiem uniósł powieki. Ujrzał biedronkę, wspinającą się wytrwale po zielonym źdźble. Spoglądał zafascynowany wysiłkiem owada, podziwiając z bliska każde wątłe odnóże, dźwigające jakimś cudem masywny tułów.
Uniósł się na łokciach i rozejrzał.
Od lat nie widział tak zielonej, wysokiej, rozkołysanej trawy jak ta rosnąca nad brzegiem Kiiran. Wstał z trudem na nogi, podniósł z ziemi swój miecz i ruszył powoli w kierunku brzegu. Ze zdumieniem dostrzegł siwego konia, obładowanego jukami, pasącego się pod pochyloną wierzbą.
Nie patrzył, gdzie idzie, potknął się i wydał stłumiony pisk. Obejrzał się przez ramię, mrucząc pod nosem niewybredne przekleństwa.
– A... to ty – mruknął na widok wiedźmy. Nachylił się, zaniepokojony jej bezruchem. – Coś ty zrobiła, głupia?
Wyciągnął rękę, dotknął delikatnie łysego pyska. Zbliżył palce do ciemnego nosa. Ku swojej uldze, wyczuł oddech. Westchnął, chwycił keczechi pod pachy i pociągnął nad rzekę.
Delikatne pryskanie kropelkami nie przyniosło żadnego efektu, więc po prostu nabrał wody w stulone dłonie i chlapnął wiedźmie na pysk.
Obudziła się i usiadła, prychając wściekle. Otarła rękami twarz.
– Zgłupiałeś? – zawołała.
Chciała wstać, ale pchnął ją z powrotem na piach. Jęknęła, jednocześnie kładąc dłoń na rękojeści miecza.
– Nie radzę – rzucił ostrzegawczo, chwytając własną broń. – Nie masz przy sobie tego śmiesznego kijka.
– Myślisz, że nie umiem się fechtować? – Aż się opluła ze zbytniej zapalczywości.
– Tak właśnie myślę – przytaknął.
Zacietrzewiła się, strosząc delikatne, jasne wąsy. Pochyliła głowę i zdjęła hełm, tuląc do czaszki uszy. W prawym tkwiły dwa złote kolczyki, trzeci – w dolnej wardze.
– Cóż, pewnie masz rację – mruknęła. – Muszę znaleźć swój śmieszny kijek. – Wstała na nogi.
Wszedł za nią w wysoką trawę, przeczesując palcami źdźbła.
– Kim jesteś? – spytał, gdy podnosiła już laskę.
Spojrzała na niego. Westchnęła.
– Wiedźmą – odrzekła z prostotą. – Chyba widać.
– Zabrałaś nas z Barb?
– Chyba widać.
– Dlaczego?
Wyprostowała się.
– Szukam keczechi, którzy chcieliby iść na północ, w Góry Kiiran – wyjaśniła. – Wciąż jeszcze walczą tam partyzanci, ale nie przyjmują byle kogo. Jeżeli mam się do nich przyłączyć, potrzebuję co najmniej kilku sprzymierzeńców. – Podrapała się delikatnie za uchem. – Przed tobą uwolniłam jeszcze paru niewolników i spotkałam całkiem sporo najemników, ale nikt nie chciał się do mnie przyłączyć. Ty też pewnie nie chcesz. – Wzruszyła ramionami, mijając go. – Przecież nie jesteś już keczechi, co?
– Jeżeli chcesz, to z tobą pójdę.
Prychnęła po raz kolejny, chowając swój hełm w jukach siwej klaczy. Wyciągnęła z nich czerwoną pelerynę, narzuciła na ramiona i wciągnęła kaptur. Chwyciła wodze konia.
– Teraz liczy się, czego ty chcesz – stwierdziła. – Idź cieszyć się wolnością. Nalegam.
– Nie jesteś boginią Mortel, prawda? – spytał jeszcze.
Spojrzała na niego i pokręciła głową.
– Oczywiście, że nie – mruknęła. – Sądzisz, że Mortel przejmuje się takimi jak my?
– Pójdę z tobą – zdecydował, odbierając jej wodze. – Nie powiedziałaś, jak się nazywasz.
Popatrzyła na niego spod oka.
– Krysa – odpowiedziała. – Nazywam się Krysa.
– Krysa? – Nie krył rozczarowania.
– Coś ci się nie podoba?
Wzruszył ramionami.
– Zawsze myślałem, że wiedźmy noszą jakieś bardziej skomplikowane imiona – wyjaśnił. – No, nic, od biedy starczy Krysa.
Skrzyżowała ramiona na piersi i ruszyła w górę rzeki.
– Już cię nienawidzę – rzuciła przez ramię.
– No to zacznij się przyzwyczajać do tego uczucia.
Wszelkie prawa autorskie zastrzeżone.
(c) Maria Dunkel


Tak się składa, że niedawno opublikowano moje opowiadanie, które chyba powinnam uznać za oficjalny debiut. Zainteresowanych zapraszam do lektury! -> [link]
© 2012 - 2024 TheBurningTree
Comments7
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
JaBoJa's avatar
Dobrze piszesz :)